Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 9/2011. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji. (Uaktualnienie danych własne)
Stanisław Chowaniec – prezes Stowarzyszenia Przewoźników do Morskiego Oka
Jest Pan prezesem…
Stowarzyszenia Przewoźników do Morskiego Oka z Gminy Bukowina Tatrzańska.
Skomplikowana nazwa.
Ale oddaje istotę sprawy. Stowarzyszenie zrzesza górali przewożących turystów z Palenicy Białczańskiej na Włosienicę (czyli niecałe dwa kilometry poniżej Morskiego Oka).
I wszyscy fiakrzy mieszkają w Bukowinie Tatrzańskiej?
Większość, ale nie wszyscy, bo dwóch mieszka w Białym Dunajcu, a kilku kolejnych w Brzegach, Czarnej Górze, Jurgowie, Białce, Groniu i Leśnicy. Mówię oczywiście tylko o fiakrach wożących turystów drogą do Morskiego Oka, bo rejon Chochołowskiej obsługują Chochołowianie, w Dolinie Kościeliskiej jeżdżą Kościeliszczanie, a w Kuźnicach i na Kalatówkach jeżdżą górale z Olczy i Bystrego. W tych czterech miejscach w Tatrach można zobaczyć bryczki.
Czy przynależność do Stowarzyszenia jest obowiązkowa?
Nie. Do Stowarzyszenia należy 56 fiakrów, a wszystkich przewoźników jest 60. Obowiązkowe natomiast jest prowadzenie własnej działalności gospodarczej.
Od jak dawna jest Pan fiakrem?
Od czasu gdy droga powyżej Palenicy Białczańskiej została zamknięta dla samochodów, czyli od 1989 roku.
A wcześniej nie było tam bryczek?
Były, ale tylko dwie, Królowie – ojciec i syn – wozili nimi turystów z Włosienicy pod schronisko.
A potem? Od początku było Was sześćdziesięciu?
Nie, zaczynaliśmy od dwudziestu wozów, a potem – w miarę jak przybywało chętnych – przybywali też fiakrzy.
I teraz jeździcie wszyscy na raz?
Ależ skąd! Nie zmieściłoby się nas tam równocześnie aż tylu. Wprowadziliśmy zmianowość.
Jak zatem funkcjonuje ten system?
Jesteśmy podzieleni na trzy, dwudziestoosobowe grupy. Każda pracuje przez jedną, zawsze tę samą dekadę miesiąca, czyli pierwsza dwudziestka jeździ od pierwszego do dziesiątego i analogicznie pozostali. Czasem wymieniamy się i pracujemy przez dwie dekady, co drugi dzień – na przykład ja w dni parzyste, a wspólnik w nieparzyste. Bardziej skomplikowany jest ten system w lipcu i sierpniu, gdy ruch turystyczny jest szczególnie duży. Wtedy jeździmy przez dwadzieścia dni codziennie, konie
zaprzęgając na zmianę.
Zaczynam się w tym gubić…
W wakacje wozów na trasie jest jak zawsze dwadzieścia, ale pracuje fiakrów czterdziestu – każdy ze swoją parą koni. Zaczyna mój wspólnik, zaprzęga swoje konie, wywozi turystów na Włosienicę i wraca. Wtedy ja zaprzęgam swoją parę i wykonuję następny kurs. W ten sposób pracujemy intensywniej, lecz oszczędzamy konie. To jednak nie wszystko, bo każdy z nas ma po dwie pary koni, które co drugi dzień jeżdżą, a co drugi odpoczywają. Na początku, czyli dwadzieścia lat temu pracowaliśmy przez piętnaście kolejnych dni, codziennie z jedną i tą samą dwójką koni. Czy posiadanie czterech koni jest teraz obowiązkowe?
Nie, ale to najlepszy układ i dla zwierząt, które obecnie chodzą sztafetowo i dla fiakrów, bo mogą być o nie spokojni.
Czyli podsumowując: na dziesięć dni pracy w miesiącu ma Pan cztery konie i wóz. Pomijając wakacje, gdy jeździ Pan przez dwadzieścia dni.
Dokładnie tak.
Czy fiakrem może być każdy?
Każdy, kto otrzyma licencję.
A jak wygląda procedura jej otrzymania? Chętnych jest chyba więcej niż sześćdziesięciu.
Chętnych jest dużo więcej. W Urzędzie Gminy leży aktualny wykaz fiakrów oraz lista rezerwowa. Jeździmy do 65. roku życia, gdy więc miejsce się zwalnia, to odchodzącego na emeryturę zastępuje pierwszy z oczekujących. Licencję można też stracić za zlekceważenie przepisów, które nas obowiązują. W 2010 roku odebrano dwa pozwolenia.
Za co?
Za przeładowanie wozu. Nie wolno wówczas było zabrać więcej, niż czternaście osób (obecnie 12 w jeździe pod górę, a 14 w dół).
Dawniej organizowano chyba przetargi na licencje, prawda?
Tak, przez kilka lat. Zrezygnowaliśmy z tego, bo wygrywający przetarg jeździł przez cały miesiąc, nie dając szansy innym. To było niesprawiedliwe, gdyż jeden zarabiał dużo, a dwóch siedziało w domach. Obecny układ jest optymalny.
Czy Stowarzyszenie ma wpływ na to, kto trafi na listę fiakrów?
Nie, o tym decyduje wójt gminy Bukowina Tatrzańska, natomiast Stowarzyszenie zajmuje się badaniami koni, uzgodnieniami regulaminu z Parkiem oraz kontaktami ze Starostwem, do którego należy droga.
Jakie zatem warunki trzeba spełnić aby otrzymać licencję?
Trzeba mieć własne gospodarstwo rolne: stajnię, konie oraz spory kawałek pola, aby je wyżywić.
A opłaty?
Opłaty są wysokie. TPN pobiera od nas 1300 zł miesięcznie, a 300 zł wpłacamy do Urzędu Gminy. Do tego ZUS – 900 zł oraz utrzymanie koni: szczepienia, badania, owies, w sumie blisko trzy tysiące miesięcznie.
A ile kosztuje odpowiedni, dobry koń?
Siedem – osiem tysięcy (obecnie nawet ponad 10000 zł).
I jak długo może pracować?
Na to nie ma reguły – tak jak u ludzi – bywa, że osiemdziesięcioletni dziadek jest jeszcze zupełnie sprawny, a jego wnuk pobiera rentę. Średnio, przy sztafetowej eksploatacji, koń spokojnie wytrzymuje dziesięć lat.
Gdzie fiakrzy kupują swoje konie?
Jeździmy po całej Polsce. Ja jedną parę mam aż z Rawicza, zamówiłem ją przez Internet. Trochę się bałem, że będą Bóg wie czym nafaszerowane, aby dobrze wyglądać, ale sprawdzają się doskonale.
Doskonale? W Tatrach? Konie z Wielkopolski?
To nie ma znaczenia, bo większość i tak należy do rasy śląskiej.
Czyli najlepszej w górach?
Czyli bardzo dobrej, bo najlepsze są konie rasy małopolskiej, ale już prawie nikt
ich nie hoduje, gdyż dotacje można dostać tylko ma śląskie (przyznawana obecnie dotacja dotyczy wszystkich hodowlanych koni ras rodzimych).
Ile koni przeszło dotychczas przez Pana stajnię?
Siedem par, czyli czternaście sztuk, w tym te cztery, które mam obecnie.
Myślałem, że rotacja jest większa. Mówi się, że po dwóch latach pracy w Tatrach, konie trafiają do rzeźni.
A kto to mówi? Media, którym zależy tylko na tropieniu sensacji. Za mojej pamięci o fiakrach głośno było tylko dwa razy, ostatnio w roku 2009 gdy koń rzekomo padł z wycieńczenia na Włosienicy. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci była choroba przewodu pokarmowego, a zgon nie nastąpił – jak informowano – na parkingu, lecz w stajni, po uśpieniu przez weterynarza. Nikt jednak podanych wcześniej wiadomości nie sprostował, a przez wiele miesięcy po tym incydencie turyści
złośliwie dopytywali czy na pewno dojedziemy na Włosienicę, czy koń nie padnie po drodze. Kiedyś nie wytrzymałem – daj Pan spokój – mówię, bo nikt z nas nie wie, ile mu jeszcze życia zostało. Kilka dni później wywiozłem na górę czterdziestolatka, zszedł z wozu, usiadł na kamieniu i umarł. Lekarz stwierdził zawał serca. I co? Nic. Nikt o tym nie napisał, bo żadnej sensacji nie było.
Sam jednak widziałem jak spocone są latem konie wciągające wóz na Włosienicę.
A kto latem nie jest spocony idąc nad Morskie Oko? Pocenie się to naturalny mechanizm termoregulacji chroniący przed przegrzaniem. Jedni ludzie pocą się mniej, drudzy bardziej, konie tak samo – to normalne. A w samo południe, gdy upał dokucza najbardziej, i tak prawie nie jeździmy, bo ruch jest wtedy najsłabszy – za późno aby iść w góry, za wcześnie, aby wracać. I jeszcze jedno: ponad połowa drogi z Palenicy na Włosienicę prowadzi w cieniu, to ma niebagatelne znaczenie dla koni.
Czy konie po każdym kursie są karmione i pojone?
Tak, mamy w pawilonie na Włosienicy wykupioną wodę i przynosimy wszystkim po wiadrze. Woda musi być letnia, bo od lodowatej, prosto z potoku, przeziębią się tak samo jak ludzie. Ważne też, aby zgrzanych koni nie poić natychmiast po przyjeździe, muszą dobrze ochłonąć, przynajmniej z godzinę.
Jest na to czas?
Aż nadto, gdyż poza wakacjami stoimy na Włosienicy przez pół dnia. Tylko w lipcu i sierpniu wracamy od razu na dół i zaprzęgamy drugą parę, czyli tę należącą do wspólnika. Wtedy konie odpoczywają po pełnym kursie, czyli na Palenicy.
Jak długo?
Przynajmniej dwie godziny, gdyż wyjazd na górę zajmuje wspólnikowi przynajmniej
sześćdziesiąt minut, a powrót trzy kwadranse. A zatem nawet w szczycie sezonu,
jedna para koni, wciąga pełny wóz na górę tylko raz dziennie i raz dziennie zwozi.
Znowu zaczynam się w tym gubić…
No to raz jeszcze, po kolei. Powiedzmy, że na pierwszy kurs wyruszę z Palenicy o dziewiątej, bo wcześniej skompletować pasażerów jest trudno. Na Włosienicę przyjadę zatem chwilę po dziesiątej i nawet jeżeli zawrócę natychmiast, to na Palenicę wrócę z powrotem około jedenastej. Będzie południe zanim wyprzęgnę konie, a wspólnik zaprzęgnie swoje, zapełni wóz i wyruszy w drogę. Gdy wróci minie czternasta. O tej porze już prawie nikt nie wybiera się do góry, więc drugi kurs na Włosienicę wykonam prawie pustą bryczką, tylko po turystów wracających z wycieczek. Pełny wóz jedzie więc do góry tylko raz dziennie – rano i zjeżdża na dół pełny też raz – po południu.
Czy codziennie transportuje Pan konie na Palenicę?
Tak, wszyscy mamy albo traktory ze specjalną przyczepą, albo ciężarówki przystosowane do przewozu zwierząt. Wozy zostają na noc na parkingu, ale konie zawsze wracają do stajni.
A rano obowiązuje wśród fiakrów zasada „kto pierwszy, ten lepszy”? Kto wcześniej
przyjedzie, ten pierwszy wyjedzie?
Nie, każda dwudziestka ma ściśle określoną kolejność – jak na karuzeli. Jeżeli dzisiaj wyjeżdżałem pierwszy, to jutro ustawię się na samym końcu kolejki, jeżeli dzisiaj byłem drugi, to jutro będę przedostatni i tak dalej. W wakacje ta karuzela kręci się szybko, ale po sezonie czasem zwalnia do zera. W tym roku, przez cały kwiecień nie wyjechałem do góry ani raz, miałem pecha, byłem dziewiętnasty w kolejce.
Przez miesiąc nie wykonał Pan ani jednego kursu?
Ani jednego. Rano transportowałem konie na Palenicę, a po południu wracałem z nimi do Bukowiny z powrotem. Nie zarobiłem ani grosza, a wydałem tyle samo co zawsze: licencja, ZUS, owies dla koni. Koń to nie taksówka, którą można na miesiąc zostawić w garażu. Wiosną i jesienią musimy ostro dokładać do interesu.
A zimą też Pan jeździ?
Jeżdżę, dziewięcioosobowymi saniami. Nie pracujemy tylko w Boże Ciało, Boże Narodzenie, Wielką Niedzielę i we Wszystkich Świętych.
I nawet pod koniec listopada stoi na Palenicy dwadzieścia wozów? Tyle samo co latem?
Nie, wtedy zostaje na postoju dziesięciu fiakrów, lecz reszta i tak często przyjeżdża tam aby przetrenować konie.
Przetrenować?
Koniom nie służy bezczynność, muszą regularnie ćwiczyć, aby utrzymać formę. Trenujemy więc z nimi zarówno wtedy gdy ruch jest mniejszy, jak i w tych dekadach miesiąca, gdy nie pracujemy.
Czy fiakrzy powożą w pojedynkę?
Dość często jeżdżą z nami pomocnicy, odpowiadający za łapanie odchodów.
Łapanie odchodów?
Jednym z naszych obowiązków jest sprzątanie po koniach. Te bardziej oswojone załatwiają się w marszu i nie przeszkadza im podstawione wiaderko. A doświadczony pomocnik potrafi bezbłędnie zauważyć moment, w którym należy interweniować…
A jeżeli nie zdąży?
To musi zgarnąć odchody do worka. Nawóz nie może zostać na asfalcie, łatwo sobie wyobrazić jak po kilku dniach wyglądałaby zaniedbana droga, po której codziennie biega kilkadziesiąt koni…
Jakie jeszcze obowiązki spoczywają na fiakrach?
Każdy musi mieć strój regionalny: jasne portki sukienne z parzenicami, biała koszula, spinka, serdak i kapelusz góralski.
A kierpce?
Nie są obowiązkowe, wystarczą ciemne półbuty, lub nawet gumofilce. Kierpce są niewygodne, a podczas deszczu śliskie, więc z nich zrezygnowano. W chłodne dni ubieramy swetry wełniane, natomiast zimą kożuchy. Dozwolone są też zwyczajne, ciemne kurtki.
Ile kosztuje strój góralski?
Portki – 900 zł, serdak – 700, kapelusz – przynajmniej „stówkę”, bo gdy raz kupiłem tańszy, to po pierwszym deszczu wyglądałem jak pirat… (śmiech). Spinka – 100, koszula – 100, a przydałoby się mieć kilka na zmianę, gdyż przy koniach brudzą się błyskawicznie.
Sprzątanie po koniach i odpowiedni strój to wszystko?
Musimy jeszcze dbać o czystość miejsc postoju, nie wolno nam prowadzić handlu (na przykład sprzedawać oscypków lub pamiątek), obowiązuje nas mówienie gwarą, powinniśmy też przynajmniej w podstawowym zakresie znać topografię otoczenia drogi do Morskiego Oka i przebieg szlaków, aby w razie potrzeby móc odpowiadać na pytania turystów.
A o co pytają najczęściej?
Polacy zazwyczaj nie pytają o nic, natomiast cudzoziemców interesuje wszystko. „Rękami i nogami” opowiadam im jaki dystans pokonujemy i jaka jest różnica wzniesień, skąd wypływa Białka, dlaczego Mickiewicz jest patronem wodogrzmotów, ile kosztuje koń, ile ma lat, ile waży, co je?
A co je? Owies?
Owies, siano i sieczkę. Wszystko mam swoje, ale owsa muszę dokupić, bo jeden koń zjada go piętnaście litrów dziennie.
Wracając do obowiązków: kto kontroluje fiakrów?
Policja sprawdza trzeźwość, Straż Parku kontroluje licencje, stroje i przestrzeganie limitu przewozów, służby weterynaryjne weryfikują świadectwa szczepień i paszporty koni, inspektorzy TOZ jeżdżą z nami incognito, a turyści patrzą nam na ręce i… zaglądają do portfeli… (śmiech).
Musicie też zjechać na dół przed zmrokiem?
Tak, latem ostatni wóz rusza z Palenicy nie później, niż o wpół do ósmej.
Po zmierzchu prawdopodobieństwo spotkania z niedźwiedziem rośnie, więc konie mogłyby się spłoszyć?
Nie w tym rzecz, nasze konie są przyzwyczajone do bliskości drapieżników, nie zdarzyło się aby poniosły ze strachu. Wręcz przeciwnie, zdarzało się, że turyści, którzy na Włosienicy stanowczo odmawiali podwiezienia, potem spanikowani wskakiwali na wóz po drodze, bo miś wyszedł na asfalt. Natomiast my kończymy pracę za dnia z trzech powodów: aby dzikie zwierzęta mogły odpocząć od bliskości koni, aby turyści nie przedłużali swojej obecności w górach skuszeni wizją nocnego zjazdu na Palenicę oraz dlatego, że bryczki są nieoświetlone.
A jak to jest z tym limitem osób? Czternastu gimnazjalistów waży przecież mniej, niż czternastu facetów z nadwagą.
Maluchów do czwartego roku życia nie uwzględniamy w ogóle, dzieci w wieku szkolnym możemy zabrać osiemnaście (plus dwóch opiekunów), natomiast osób starszych, niezależnie od ich postury, nie może być więcej, niż pozwala limit.
Kto z Waszych usług korzysta najczęściej?
Nie ma reguł. Starzy i młodzi, grubi i chudzi, silni i słabi, panie w szpilkach, panowie w klapkach i taternicy w „goreteksach”. Wszyscy.
„Prawdziwi” turyści unikają Was jednak jak ognia.
Nic podobnego. Często komplet pasażerów pierwszego porannego kursu stanowią osoby planujące wejście na Rysy, Przełęcz Pod Chłopkiem, lub inne długie wycieczki. Dzięki nam oszczędzają czas i siły, bo nie muszą na piechotę pokonywać dodatkowych ośmiu kilometrów asfaltu. Bywa też i tak, że bezpłatnie podwozimy turystom same plecaki.
Ale „na gapę” nikt bryczką nie pojedzie?
Kilka lat temu zabrałem spod Wodogrzmotów ojca z dwójką dzieci. Maluchy już ledwo szły, lecz bardzo chciały zobaczyć Morskie Oko, a tata nie miał grosza przy duszy. Machnąłem ręką na pieniądze. Okazało się, że mieszkają nad Bałtykiem, do dzisiaj odwiedzamy ich, gdy jedziemy na wakacje nad morze. Innym razem woziliśmy charytatywnie powodzian, a na stulecie Schroniska PTTK nad Morskim Okiem zawieźliśmy tam bezpłatnie całą ekipę aktorów z Teatru Witkacego, wraz ze scenografią.
Swojego czasu wozy próbowano zastąpić elektrycznymi meleksami.
Owszem, próbowano. Żaden nie pokonał serpentyn na progu Doliny Rybiego Potoku…
Od pewnego czasu, na drodze do Morskiego Oka widuję identyczne, zgrabne, niewielkie, jasne bryczki.
To tak zwane „Tatra Wozy”, czyli fasiągi zaprojektowane na zlecenie TPN przez Macieja Kuchtę. Każdy z nas musiał zapłacić po dwanaście tysięcy za taki pojazd i zastąpić nim te poprzednio używane.
Pamiętam: brzydkie, długie, zielone, czterokołowe platformy.
Potocznie nazywane omnibusami, im kto miał dłuższy, tym więcej pasażerów mógł zabrać. Teraz limit wynosi dwanaście osób. Fasiągi mają dach z beżowej folii przeciwsłonecznej oraz zwijane boczne ścianki z przeźroczystej. Na każdym jest też tabliczka z numerem bocznym orazinicjałami imienia i nazwiska właściciela.
A ile waży pusty fasiąg?
Około 500 kg.
Do tego czternaście osób…
W sumie około półtorej tony na dwa konie, czyli jeden ciągnie mniej więcej tyle, ile waży.
Dużo! Trudno mi wyobrazić sobie siebie, wciągającego codziennie siedemdziesięciokilogramowy wózek do Morskiego Oka.
Koni nie można porównywać do ludzi tak wprost, jak to Pan uczynił, bo człowiek, w przeciwieństwie do nich, nie jest zwierzęciem pociągowym. Zgodnie ze specjalistyczną ekspertyzą, którą zamówiliśmy u hipologa, nasze konie wykorzystują około jednej trzeciej swoich możliwości. Rzecz w tym, że odzwyczailiśmy się już od widoku koni ciągnących pług, lub wóz, chociaż właśnie do tego pewne rasy zostały wyselekcjonowane. Koń coraz częściej kojarzy nam się z rekreacją lub filmem przygodowym. Doszło do tego, że dzieci, konia po raz pierwszy w życiu widzą na własne oczy, dopiero przy bryczce na Palenicy. I to właśnie koń, a nie świstak, kozica lub orzeł, jest dla nich symbolem Tatr.
Rozmawiał: Jakub Terakowski