Maciej Jackowski: Koniom wożącym ludzi do Morskiego Oka nie dzieje się krzywda

Dzisiaj mało już kto pamięta, z jeszcze niespełna 40-50 lat temu koń był na Podhalu zwierzęciem powszechnie spotykanym. Chyba nie było wówczas gospodarstwa, w którym nie pełnił on zaszczytnej roli dostarczyciela głównej (a najczęściej jedynej obok motocykla) siły pociągowej umożliwiającej pracę na roli i transport.

Większość tego, co sto lat temu, a nawet w okresie przedwojennym zbudowano, to dzięki pracy tych właśnie zwierząt. Pierwsi turyści i letnicy docierali do Zakopanego tylko dlatego, że z Nowego Targu, w którym kończyła się linia kolejowa, do dzisiejszej stolicy Tatr mogli po wyboistej i krętej drodze doturkotać się góralską furką, która wówczas wcale nie przypominała jeszcze wasągu. A i wsie zbudowano w tamtym czasie tylko dzięki temu, że do pomocy ludziom swej siły użyczały konie: do zrywki drzewa w lesie, jego transportu „w dolinę”, głazów na teren budowy…

Konie „od zawsze” były używane także w zaprzęgach (najczęściej parokonnych), które w charakterze taksówek woziły wczasowiczów i przyjezdnych po Zakopanem i okolicy. Od kiedy zamknięto dla ruchu samochodowego drogę do Morskiego Oka (praktycznie już od Łysej Polany), także transport konny na tej trasie stał się powszedniością. Nie wszyscy bowiem chcą lub mogą przejść odcinek od Palenicy Białczańskiej do Włosienicy (około 7 km prowadzącą pod górę zakosami drogą asfaltową lub niekiedy „skrótami”, po wyznaczonym szlaku, ale bardziej stromym podejściem przez las i po skalnych odłamach) na piechotę – w sumie około 1,5 godziny marszu. Dla wielu osób, niekoniecznie leniwych czy wygodnych, także zejście tą trasą na dół jest wyzwaniem nie do przyjęcia.

Nie mnie dyskutować, czy wszyscy, którzy zawitają na Podhale muszą „zaliczyć” Giewont lub Morskie Oko, nawet z małymi dziećmi w wózku czy na ręku, nawet niepełnosprawni, wiekowi albo ociężali, ale skoro jest droga, po której funkcjonuje transport kołowy, nie widzę powodów by odmawiać tym, którzy chcą z niego skorzystać, prawa do tego korzystania.

Jak już wspomniałem, od wielu dziesiątków lat konie w górach, nawet bardzo wysokich i o stromych lub skalistych zboczach, były elementem ich krajobrazu. Pomagały mieszkającym i żyjącym tam ludziom w ich pracy, współtworząc kulturę, którą w przypadku Tatr i Podhala określamy mianem góralszczyzny. Są zatem jej nieodłączną częścią, tak pod względem etnograficznym, jak i historycznym.

I aby dzisiaj zachować w pełni prastary charakter wizerunku gór, by chronić go od zapomnienia, praca koni w rejonach Podhala jest nieodzowna. Nie jakieś-tam melexy, jak chcieliby poniektórzy, nie inne formy surogatów, ale właśnie i konie ras szlachetnych, i owce – kiedyś cakiel, dziś polska owca górska, i bydło czerwone, i kura zielononóżka były i powinny zostać atrakcja agroturystyczną gospodarstw podhalańskich. Także te konie, które mogą pracować na trasie do Morskiego Oka.

Nie wytrzymują także dyskusji twierdzenia, że konie pracujące u fiakrów wożących pasażerów (często trudno ich nazwać turystami) z Palenicy do Włosienicy lub odwrotnie są przemęczane. Nikt wszak nie twierdzi także, że ich praca jest pracą lekką. Ale koń egzystuje od kilku tysięcy już lat w świecie człowieka, bo dla niego, lub wspólnie z nim pracował. Te, które nie pracowały – wyginęły, bo zostały zjedzone (np. dzikie tarpany, której to rasy ostatni osobnik padł z ZOO w Chersuniu w połowie XIX wieku, czy także dzikie konie Przewalskiego, które praktycznie egzystują jedynie w hodowli ogrodów zoologicznych, nie licząc niewielkiej populacji z powodzeniem introdukowanych do ich rodzimej Mongolii 20 lat temu)!

Czyżbyśmy chcieli, by taki los spotkał tę resztę ocalałych osobników innych ras? Chyba nie – i dlatego „muszą” pracować, bo wtedy znajdują swoją „rację bytu” poza ogrodem zoologicznym. W wielu krajach konina jest nadal mięsem najwyższej jakości, bardzo poszukiwanym. I jeśli konie nie znajdą zastosowania w pracy szybko trafią w postaci pieczystego na np. włoskie lub francuskie stoły.

Próbując odnieść się do wielkości pracy wykonywanej przez parę koni ciągnących pasażerski wasąg pod górę z Palenicy Białczańskiej do Włosienicy muszę podkreślić, że bez wykonania konkretnych i bezpośrednich pomiarów jest ona możliwa jedynie poprzez zastosowanie metod porównawczych.

Najczęściej popełnianym błędem przez wielu, którzy próbują ją określić, a właściwie, którzy próbują określić wielkość ładunku, jaki bez szkody dla zdrowia mogłyby pociągnąć pracujące tam konie, jest odnoszenie wysiłku pary koni, które ciągną załadowany wóz pod górę przez okres około 1 godziny, w tym tej ciężkiej pracy, na bardziej stromym odcinku drogi przez około 20 minut (na dwóch oddalonych od siebie bardziej spadzistych podjazdach), a nawet „jadąc pod górę” mają także poza Wodogrzmotami Mickiewicza odcinek obniżający się na długości ponad 1 km, na którym mogą bez przeszkód nawet kłusować, bo wóz sam je popycha, do wielkości pracy obliczanej z wartości ich normalnej siły pociągowej, a więc pracy, którą te konie mogłyby wykonywać bez szkody dla zdrowia pracując cały dzień. A dzień w transporcie lub rolnictwie trwa od 7-8 godzin w zimie do 12 lub nawet 16 latem. A zatem należałoby dla krótkotrwałych wysiłków znaleźć inne metody określania możliwości wysiłkowych.

Czy Justyna Kowalczyk na mecie ostatniego etapu Tour de Ski, lub Rafał Majka po podjeździe do Gliczarowa Górnego nadają się jedynie do hospitalizacji lub na Rakowice? Nie – dobrze wytrenowany organizm po kilku, kilkunastu minutach regeneruje się po poniesionym wysiłku i większość parametrów fizjologicznych, świadczących o zmęczeniu wraca do normy. Podobnie jest też z końmi – ich organizm szybko regeneruje wysiłek i można to łatwo poprzez proste badania fizjologiczne określić.

Aby zdyscyplinować fiakrów pracujących na drodze do Morskiego Oka, w trosce o zdrowie użytkowanych tam koni, na wniosek bacznie przyglądającej się tam ich pracy organizacji pro-zwierzęcych, od kilku lat prowadzone są na początku sezonu badania weterynaryjno-zootechniczne, których celem jest niedopuszczenie do tej pracy koni do niej nieprzygotowanych lub nienadających się.

Albowiem zwierzęta w pełni dojrzałe (a więc co najmniej pięcioletnie), w dobrej kondycji (nie za chude, ale także nie zapasione!), które przeszły odpowiedni trening przygotowawczy mogą bez szkody dla zdrowia pracować na tej trasie, wożąc nie więcej, niż ściśle określoną regulaminem liczbę pasażerów.

Jeszcze 15 lat temu w jeździe pod górę było ich 22, 2 lata temu 14, obecnie 12 oprócz powożącego i jego pomocnika. I jak wykazują to wyniki kilkuletnich już badań, w tym także powtórzeń z wyrywkowych kontroli w trakcie sezonu, koniom pracującym do Morskiego Oka nie dzieje się krzywda. Poza nielicznymi przypadkami niewielkich odchyleń od normy oraz poza mieszczącymi się w granicach błędu statystycznego przypadkami gorszej wydajności fizjologicznej eliminującej danego konia z tej pracy – wszystkie pozostałe badane zwierzęta mogą być nadal użytkowane.

To, że konie się pocą, to dobrze, bo świadczy to o ich prawidłowej termoregulacji. Turysta pieszy podchodząc pod górę też się poci. To, że konie często ciągnąc wóz pochylają się mocno do przodu i pyski mają tuz nad ziemią, to nie „padanie za zmęczenia”, jak postrzegają to niektórzy postronni obserwatorzy, ale efekt normalnych prawideł fizycznych. Przecież turysta nosząc plecak, szczególnie pod górę, też się mocno pochyla do przodu, bo tak łatwiej jest zrównoważyć ciężar. I takich porównań i przykładów można by dawać więcej.

Wydaje mi się, że gdyby w okolicy Palenicy Białczańskiej lub Włosienicy mogły pojawić się odpowiednie tablice informacyjne, rodzaj ścieżki dydaktycznej, to i wątpliwości wśród postronnych obserwatorów co do pracy koni byłoby mniej. A wypadki, różne – i te błahe i te bardziej poważne będą zdarzały się zawsze, tego nie da się uniknąć, można jedynie próbować ograniczać możliwości ich powstawania. Wypadek zaś jest tak medialny, że zawsze będzie wykorzystywanym tak przez głodne sensacji media, jak i żądnych sensacji domorosłych „redaktorów” You Tube.

Na koniec należałoby wspomnieć, że „gorący sezon” trwa 2-3 miesiące. Wtedy konie użytkowane są bardziej intensywnie… to znaczy zgodnie z regulaminem przez 10 dni w miesiącu, gdzie jedna ich para wyjeżdża na górę najczęściej 2 razy w ciągu dnia, zaliczając po drodze obowiązkowe postoje, a jeśli zdarzy się trzeci wyjazd, to zazwyczaj „na pusto”, po tych, którzy na Włosienicy czekają w kolejce do wasągu, by ich zwieźć na dół. Przez pozostałą część roku konie w tych wyznaczonych regulaminem 10 dniach w miesiącu często pracują mniej niż raz dziennie, a są okresy, że wyjadą na górę jedynie 3-4 razy w miesiącu.

I tak w praktyce wygląda ta “zabójcza praca”.

dr. inż. Maciej JACKOWSKI

Kierownik Katedry Gospodarki Turystycznej Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, Wykładowca Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie, instruktor jazdy konnej, organizator dużych imprez sportowych, rekreacyjnych i hodowlanych, przewodnik górski, sędzia międzynarodowy, organizator i szef wyszkolenia w „ścieżce huculskiej”

Tekst pochodzi ze strony: http://wszystkoconajwazniejsze.pl/maciej-jackowski-o-fiakrach/